JAN MAJEWSKI

WIERSZE KONFESYJNE

GRZECH DZIECIŃSTWA

Z tamtego dnia
odległego od dzisiaj o kilkadziesiąt lat
pamiętam tylko płomyk na wiosennym
konarze dębu - wiewiórkę

I coraz głośniej rozbrzmiewa we mnie
pytanie: Po co
zabiłeś ten wesoły płomyk
pociskiem z wiatrówki

Długo spierała się pamięć z sumieniem
o to czym wtedy wiedział czy nie
co czynię
(miałem dwanaście lat)

Lecz oto teraz jasno uświadamiam sobie
że to był najcięższy grzech
mego dzieciństwa - nie odkupiony
Więc dzisiaj - starzec

głosem sumienia przynaglany - proszę
Ciebie Stwórco zieleni i żywych płomyków
o wybaczenie winy -
Wskrześ w niebie tamten zabity płomyk


KOPIOWANIE

Nakłońcie się ku mnie
łąki góry pola - lasy
Wpłyńcie we mnie strumyki rzeki i jeziora
morza i oceany

Wpełźnijcie we mnie uczęszczane drogi
wejdźcie we mnie ciche osiedla
i gwarne miasta -
Spocznijcie we mnie ptaki i bezsenne gwiazdy

Niech wstanie dzień zapadnie noc
obrócą pory roku
- Wstrzymajcie we mnie swój pęd na chwilę
płoche zefiry - poważne orkany

Niech się uczyni cisza i nastanie pokój
- Spłyńcie we mnie obłoki
zmilknijcie we mnie gromowładne chmury -
Rozściel się zorzo wieczorna

zaranna jutrzenko -
Ja was - prastare elementy
ułożę podług siebie w odmienny kształt wiersza
nakarmię sobą i napoję każde
żyjątko - wskrzeszę z prochu umarłych

i skonam - echo boże
pozostawiając tutaj nową kopię świata -
oryginału zawartego
w J e g o przedwiecznym niewzruszonym słowie

Kiedyś odgadną w grudce ziemi
pochwalny śpiew skowronka


POZIOMKA

Kiedy powieje wiatr - usłyszysz
w leśnym podszycie najcichsze "Stań się"
Ujrzysz ponad perłową od rosy polaną
czerwone niby pisklę słońce
jeszcze nie opierzone o tak wczesnej porze

Rozpoznasz zapach promieni
na wiosennym listku -
Połączysz z sobą wszystkie zjawiska
i nagle pojmiesz z czego
owym najcichszym "Stań się" Bóg stworzył poziomkę
wonną słodyczą leśnych polan

Nim ją poczujesz na podniebieniu
rozpoznasz więcej -
bo przecież nie smak i nie zapach tylko
w czymś tak ulotnym - co się wzięło
z obfitości uśmiechu nad poranną ziemią


NIEZWYKŁY DZIEŃ

To może był najbardziej
niezwykły dzień - gdy ziemia przemówiła
ludzkim głosem
po epoce milczenia szumu i bełkotu
wreszcie rozumnie

Dzisiaj - gdy człowiek wysyła w kosmos
jakże naglące - pełne pytań
sygnały
nie straszcie siebie wzajem potworami

z innych planet
ani upiorną wojną światów
Czyż nie powiedziano nam
co jest wezgłowiem Jego czoła - i co

podnóżkiem stóp Jego:
Pana przedwiecznego Słowa -
Czcigodna jesteś ciszo bezkresnych przestworzy
jako tło Jego zamyślenia nad

stworzonym światem
któremu nadano jednoznaczny pęd
i kierunek
ku doskonałości

Nie lękajcie się żadnej agresji
stamtąd - albowiem jest to
bezdeń spokoju -
a jeśli ktoś podniesie miecz

natrze uderzy ciśnie bluźnierstwo -
to tylko swoją okrwawioną rękę
ujrzy w lustrze
i twarz Kaina ponad martwym ciałem brata


ŚWIĘTY KRZYSZTOF

Znienawidzony pod zatraconym
imieniem olbrzym z Licji -
Reprobus
Dwukrotnie pokochany jako Christophoros

Raz za:
przeprawę z całym ciężarem świata
w Bożym Dziecięciu
przez starodawną rzekę Jordan

I po raz drugi za skrytość
upodobnioną do skrytości Pana
w pyle przeszłości w mitach - i w złotej legendzie
po to by pełniej zajaśnieć w prawdzie

Istnieje wzmianka:
Umęczony za Decjana
w trzecim stuleciu chrześcijaństwa
na patrona

mostów wędrowców w drodze przewoźników
osiedli na obrzeżach wód -
co wciąż płoszone - proszą:
Przenieś bezpiecznie nas na drugi brzeg


WOKÓŁ ŁAZARZA

W każdym kto kona - umiera Łazarz
Senność się miesza z niepokojem
pierzchają myśli -
Z coraz to większej dali
dobiega jakby nie swój głuchy łomot serca
który ucicha z ostatnim tchnieniem
Wokół zmarłego gromadzi się dziwny
promienny mrok

jak prześwietlony słońcem las
w którym blask skupia się w jasną postać
rozlegającą się donośnym:
Ł a z a r z u w s t a ń -
Poranny wiatr odwiewa mgłę z nieżywych oczu
cuci wzrok - resztę ciała
Wracają myśli czucia i świadomość
lecz nie powraca człowiek na ziemię

Tylko O n nad nim pochylony jakby
pra-ojciec i pra-matka na czole mu szczepi
znamię wieczności: spełniony krzyż -
Z karku osuwa się brzemię czasu
i oto stoisz przed N i m
wolny - Łazarzu -
gdyż nikt już więcej nie błaga ze łzami:
Wskrześ go ponownie dla nas - gdy "nas" tu już nie ma


DLACZEGO PŁACZESZ PANIE

Dzisiaj
w ten cichy wieczór bez określonej
woni i barwy
po raz pierwszy odczułem i pojąłem w sobie
podarowany mi pierwiastek życia

Już wiem że musi się on wznieść
ponad wszelką niedolę i ból
rozpacz i lęk -
konającego przy mnie i we mnie człowieka

To niesłychanie ważny dzień i chwila
gdy słońce wschodzi naraz z wszystkich stron
i bez szemrania otwierają się
wszystkie grobowce świata przed tłumem Łazarzy
na zawsze wolnych od cierpienia
Dlaczego płaczesz Panie -
Co pragniesz wskrzesić za bez-cenę twych łez


Z OBU STRON

Po Twojej stronie
wszystko od dawna jest już gotowe:
stół goście i muzyka -
Jest również zazdrosny brat i syn:
Twój syn - mój brat
który wyrzeka na niesprawiedliwość

Po mojej stronie jest tylko strata
i jej świadomość -
Jeszcze nic nie wiem o Twym wielkodusznym
postanowieniu - aby zamienić w czysty zysk
to - co zmarnotrawiłem

Owłada mną jednak z każdym dniem bardziej
poczucie - iż
opuszczając Cię niegdyś dla świata i przygód
wciąż goniąc dalej -
ciągle do Ciebie powracałem
zawracany przez miłość
I oto jestem - głodny i nagi
u bram Twojego ojcowskiego serca


KOLĘDA 2007

Nikt nie wie kiedy O n
(nikt oprócz N i e g o jeszcze nie był)
ujął świat ledwie w jednym wszechogarniającym
S ł o w i e - tworząc go w Sobie

I kiedy (w)potem - to jest we wczoraj
i w jutrze - całkiem pomijając
przechodnie dzisiaj
rozsypał - co przed chwilą było monolitem
niby ziarno dla ptaków -
dla wszystkich istot które osobno
napełnił życiem - rozkazał: Zbierajcie

A jeszcze rzekł im: Gromadźcie -
by je z powrotem w każdym z osobna
złożyć znów w jedno S ł o w o które ze M n i e wyszło
- I obiecał: A ja was za to
przygarnę
do mego serca zbłąkane owieczki

I już się spełniło:
Idąc za J e g o głosem
co było dla dusz przeznaczoną paszą
znów w pojedynczy kłos zebrane

Więc pierwsza gwiazda na znak sfrunęła z wysoka
pod przystrojoną bombkami choinkę
głosząc - że w ludzkich strapionych sercach
B ó g się narodził


DAWNO TEMU

Dawno dawno temu
moim bliźniaczym bratem był mój anioł stróż
Bawił się ze mną - razem
poznawaliśmy otaczający świat

Na naszych oczach wielki jak laskowy orzech
pająk krzyżak wyplatał
swą misterną sieć w mrocznym chlewiku
pod strzechą gęsto porośniętą
rdzawozielonym mchem

W nocy poławiał nią księżyc i gwiazdy
Panicznie bał się os
w pasiastych żółto-czarnych zbrojach

Braliśmy strugi deszczu
za trzepocące w wietrze - cienko śpiewające
w ocynkowanych czeluściach rynny
srebrzyste ryby

W kaczeńcach z grobli pomiędzy stawami
witaliśmy na przedwiośniu
pozłacane cheruby co zbiegły z kaplicy
aby rozjaśniać posępne wody
pod wykrotami

Ileż to razy widzieliśmy
zjawy odziane w puszyste obłoki
spacerujące po siedmiobarwnym
pomoście tęczy

Po tych dniach pełnych przygód i niezwykłych odkryć zasypialiśmy skrzydło w skrzydło

ramię w ramię -
w woni maciejki spod otwartych okien
wierząc niezachwianie

że to zmierzch tak się wonią rozlewa na światy
mrucząc łagodnie niby bury kot:
Zamknijcie oczy -
I nie wiadomo było
po której stronie jawa - gdzie baśń - gdzie sen


ZMARTWYCHWSTANIE CIAŁ

Oto świt blady jak opłatek
jego wezwanie cichsze od szmeru -
płytko wzruszona ziemia - zleżały czas
One wychodzą nagie jeszcze z strzępkiem nocy
na pąkach skrzydeł

O jakże tłumnie napełniają
bezbrzeżną przestrzeń -
Już je jutrzenka obleka w nowe
szaty nie do zdarcia

I wiatr niebieski odrywa je od
bryły ziemi - i wznosi
jak posągowe rzeźby Michała Anioła
lekko rozkołysane w brzasku -
ku Niemu

Jego skinienie jak błyskawica
i wnet się jarzą w ulewie promieni
piękne jak dusze - które - niegdyś je w zmaganiu
o śmierć lub życie zwyciężyły


WIARA

Odwróć powagę i porządek rzeczy
od ziemi do nieba -
Objaśnij mi sens i cel ludzkiego
bytu na ziemi
nie nękając umysłu - w kilku prostych słowach

Cel zawsze aktualny -
sens i kierunek doskonale zgodny
z prawidłowym rozwojem natury

Potwierdź swą naukę
własnym życiem i śmiercią - bądź znienawidzony
jak nikt w historii przez nieprawość -
Podnieś się z martwych mocą Miłości
jako zbawcza rękojmia wiecznego istnienia

Wtedy uwierzę w Twoją boskość
równie żarliwie
dziś - tak jak wczoraj w nią uwierzyłem


WOBEC TWOJEJ MIŁOŚCI

Wobec Twojej Miłości
jestem jak drzewo okryte tęsknotą
całej przestrzeni - drżeniem liści
cieniem bezgwiezdnej nocy

Cóż gonić sercem wspomnieniem myślą
za utraconym najdroższym człowiekiem
- wobec stanu
o całą wieczność duszy bardziej bolesnego

kiedy Ty znikasz zda się bezpowrotnie
zaledwie jeden raz ujrzany -
a we mnie rośnie niepocieszonym
śmierć nieustanna

na przemian z życiem pozbawionym celu -
I oto czuję w sobie naraz
omdlewającym z trwogi - cuconym nadzieją
żar jądra ziemi i chłód zewnętrzny

w o b e c T w o j e j M i ł o ś c i
która tak czuła i tak bardzo skryta


SPOTKANIA Z TOBIASZEM

Człowiek którego o włos
ominęła śmierć -
prędzej czy później rozpozna w sobie
Tobiasza - syna Gabaela

I ten co znalazł dozgonną szczęśliwość
w swej małżonce -
jeśli odkryje wyjątkową
łaskawość losu - pozna go w sobie

Biedak który z dnia na dzień zyskał niespodzianie
w uczciwy sposób ogromną fortunę
powinien poznać Tobiasza
za każdym razem gdy spojrzy w lustro

Każdy kto chory bez nadziei
na wyleczenie -
odzyska zdrowie wbrew złym prognozom
wkrótce rozpozna w sobie syna Gabaela

wówczas - kiedy Rafael
przedstawi mu się jako jeden spośród siedmiu
godnych aniołów przed tronem Boga -
i czyny swe na Jego chwałę

wobec wybrańca Ducha
w prawdzie i w zamierzeniu przedwiecznym opowie


PROŚBA O UDANY REJS

Panie - pragnę wypłynąć

na Twój ocean
gdzie wiatry zawsze posłuszne woli
delfiny jak anioły wody
mewy jak dusze oczyszczone z grzechów

Skierowałbym
żagle stery i wiatr
gdzie bądź - w dowolnym kierunku
gdyż na Twych morzach strony świata bez różnicy
i każda kropla wody - przeczysta

Dokąd bym odbił z nie-brzegu - nie dalej
niż do innego nie-brzegu
przez niezmierzony czas dopłynę
jeśli mnie wpuścisz na Twe światłe terytoria
- gdyż tam

nim się z łagodnych prądów uwolnię
już wiem - że wszędzie naraz i nigdzie mnie niosły
kiedy błądziłem
na obrzeżach Twej Chwały
które zawsze są i nie są

Mogę Cię tylko pokornie prosić
o udany rejs -
i o to żebyś te intymne sprawy
między nami powierzył niezgłębionej ciszy
Twych mórz


ANIOŁ

Mój anioł nigdy nie opuszcza mnie
zwykle milczy -
Wyobrażam go sobie
jako drzemlika na moim ramieniu
który budzi się tylko w karkołomnej chwili
z krzykiem
wpierw ukazując mi jej skutek
zanim ocali

Oto kapelusz na plusku toni
unosi się bez ciała -
Na brzegu stoi trędowata dusza
której nie przyjmie żadne niebo
Interweniuje anioł: Chwyć się ręką słomki -
doradza ciału
Ciało wypływa - zabiera duszę
Razem odchodzą stamtąd

Ten ptak anielski przeziera mnie na wskroś
upomina
- nieraz spieramy się ostro
Lecz w miarę jak ubywa kartek w kalendarzu
a życie - coraz - mimo lat krótsze
nasze trudne partnerstwo z każdym dniem się mocniej
zacieśnia w przyjaźń


CZUJĘ CIĘ KAŻDYM ZMYSŁEM

We wszystkim co
ogarniam swoim spojrzeniem
widzę Cię Panie -
w tym co wspaniałe najlichsze średnie

Odwracam się - zasłaniam oczy
- nie przepadasz
Nadal uśmiechasz się z powidoku
najjaśniejszym uśmiechem słońca o południu

I słyszę Ciebie w podniebnym okrzyku
orła - w szmerze podziemnych źródeł -
w głosie odbitym od skał wielokrotnym echem
po nieskończoność

Czuję Cię powonieniem:
tu - w ostrym swędzie legowiska
dzikiego zwierza - tam w żywicznej woni
zranionego drzewa

Przykrywam Ciebie spodkiem dłoni
a Ty przez moje palce wracasz na grzbiet ręki
złotym pierścieniem -
Dotykam Twojej promienistej szaty

Jesteś dumą radością pychą mego serca
- Jakże się z Pana stałeś
pokornym niewolnikiem mych doznań
którego proszę: Pomóż opowiedzieć

o Twojej obecności w dziele
i wybacz oniemiałym z zachwycenia ustom
że mimo Twej pomocy
opowiedziały tak bardzo niewiele


POLOWA MSZA

Mury topnieją od podmuchu
rozżarzonych westchnień
pieśń się wymyka poza nie jak para
w jasną przestrzeń -
zastyga ponad ziemią w bukiety obłoków
skupia się nimi wokół słońca

W otwartym polu wiew
plisuje szelest koronkowej komży
przyklęka lekko na konarze
Spokój cisza -

Na ołtarzu z pochylonych zbóż
z przezwyciężonych nadzieją sumień
- w delikatnym sonorze
migotliwych płomyków i rozkołysanych
przez wiatr dzwoneczków -
w kropli milczenia nieobjętej czasem
co dzień składana jest O f i a r a

- już przyjęta
Niechętnie opieszale powraca na ziemię
wzrok nakarmiony niebem -
Niechętnie wraca do miernej postaci
miejsce i świat

Krzepnące mury znowu się wiążą
w wyniosły kształt świątyni -
Co było zatrzymane (a wszystko stanęło
na drżące mgnienie)
znów podejmuje przerwany ruch:
ciała niebieskie na kolistych torach
obdarowani życiem na meandrach bytu
Pieśni spadają rosą lub deszczem


MODLITWA

W wielkiej rozterce tego wieku
wylej na nasze gniewne pełne buntu serca -
na skamieniałość mrocznej pamięci
strumień twego spokoju

Rozcieńcz w nim - zatop
wszystkie pierwiastki nienawistne -
Spraw aby ręce mściwie zaciśnięte w pięści
zwiotczały w twym westchnieniu

Aby skupiona w naszych duszach gorycz
- gdy przekroczy miarę -
spadła na ziemię i w nią wsiąkła
z ostatnią łzą

Później jak zwykle bywa po burzy
wykrzesz z nagiej gałązki dobrotliwy uśmiech
i rzuć go nam na twarze -
by każda z nich się stała pogodna i jasna
jak słoneczniki

Wygoń z nas niczym z jaskiń nocy
te wszystkie przeraźliwe kły pazury szpony
na dzień -
Zgładź je promienną monstrancją słońca
Aby wszyscy ujrzeli że przyszedł gospodarz
zrobić porządki

- Że spuścił wiatr ze smyczy - powiał
i świat jest przed nim jak czyste podwórze


Kolęda

Sypał śnieg zagłuszył wszystko
Był obuty
w obszerne białe cicho-sza pantofle
Mówiono nam małym:
patrzcie - to pierwsza gwiazdka -
Lecz my byliśmy pewni że to opadają
jasne pióra anioła

Patrzyliśmy przez szybę jak śnieg bezceremonialnie
okraczał płoty konary drzew -
przykrywał śmieci - i wciąż wirował wirował -
aż trzeba było odwracać spojrzenia
bo wirowanie udzielało się
głowom - dzwoniło w uszach

Podstawialiśmy ciepłe dłonie
Nie nie oszukano nas -
Albowiem ciągle osiadały na nich
olśniewające gwiazdki które - pomimo że
usiłowaliśmy zachować
ich kruche piękno na dłużej -
prawie natychmiast gasły

Wszędzie pachniało świerczyną Biały puch zakrywał
przed naszym urzeczonym wzrokiem
cały świat - niebo ziemię - dyskretną procesją
najpierwszych gwiazdek
Zdawało nam się - że razem z nimi
lecimy do stajenki


Wracam

Wracam do mojej dziecięcej twarzy
gdyż nigdy nie kłamała
zawsze wpatrzona w słońce - przeniknięta blaskiem
jak płytki potok który lśnieniem toni
jednym uśmiechem przywołuje
ufną duszyczkę na nieznany brzeg

Wracam do małych dłoni złączonych pacierzem
o wschodzie i zachodzie
w gotycki łuk -
Powracam do pokory kolan
do wzruszeń śmigających w niebo jak jaskółki
do myśli jeszcze nietkniętych zwątpieniem

Powracam do serca
przepełnionego niemym zachwytem
któremu chwila otworzyła przestrzeń
w dole po splot korzeni - nieskończoność w górze
To wszystko nadal trwa Kościołem
dzisiaj - jak trwało wczoraj

Wracam do mojej dziecięcej twarzy
do rąk - do kolan
Wracam do punktu wyjścia lasem spalonych dni
aby odnaleźć zagubioną drogę -
Nigdy nie miałem mocy ducha
takiej jak wtedy - w małej cząstce krwi


Chwała Betlejem

Droga nie mówi nic
okolica nie objaśnia siebie
Nie wiadomo: stać czy iść
Z milczenia jest niepewność - z niepewności trwoga

Tak osaczeni lękają się nawet
spojrzeć wstecz w górę przed siebie
Kładą dłonie na oczy jakby gasząc gwiazdy
Gdzie sens gdzie cel
Bezradne myśli obijają się
o nic - w wewnętrznym cieniu
W zewnętrznym ocknął się nikczemny szelest

jak gdyby drwiący chichot obumarłych liści
Oto kondycja ludzkich dusz w chwili
poprzedzającej eksplozję Światłości
w Betlejem Efrata

w owym najmniejszym z plemion judzkich
Blask podważa powieki:
ubodzy duchem nagle odnajdują
w swojej ufnej prostocie królestwo niebieskie

Natychmiast przemówiła droga
i okolica objaśniła się
Wszczął się ruch na pustyni -
Chwała na wysokościach pokój na nizinie


Dostojeństwo śmierci

Jest w umieraniu wielkie dostojeństwo
które się nie da zamknąć w słowa -
jak wyniesienie na szczyt tragedii
i wielka duma z tego
że oto się zdołało przeżyć ludzkie życie
jedno
lecz jakże pełne utrapienia

Tam w dole wszystko maleje znika
ziemia wypada z dłoni jak owoc
Jeszcze tylko przez chwilę
dmie skądś serdeczny wicher żalu
już nie za życiem - ale przeciw niemu
To dostojeństwo zda się nie na ludzką miarę

Kim my jesteśmy - Panie
że umieramy żyjąc w Tobie
Twoja pociecha koi niepokój
uwalnia od rozpaczy konające ciała
i pełnych winy napawa nas dumą
oraz rozgrzesza prędzej zanim wstyd się zgubił


Dobrowolny przymus

Musiałem uwierzyć
na całe życie już od początku
że tylko miłość stwarza i że tylko ona
wciąż podtrzymuje
doprawdy niekonieczną obecność
produktów swojej twórczej aktywności

Musiałem uwierzyć
w naturalny katechizm
nie tyle dzięki okruchom piękna
ile z powodu dziejącego się zła -
Moja wiara rosła i krzepła
wprost proporcjonalnie
do miary okrucieństwa - powszechnej destrukcji

Cóż to za siła której się zdaje
że zdruzgotała wszystko
podczas gdy w s z y s t k o powraca o świcie
domem przy drodze śpiewem żwawym poruszeniem
zależne tylko od kaprysu
swobodnej woli
gdyż tylko w niej się prawem wyboru
może przechylić szala ku dobru albo złu

Probierzem mojej wiary
będzie śmierć -
czy w jej obliczu ufność nie ustąpi trwodze
Obym nie pozazdrościł drzewom
ich spokoju
w trudnej godzinie zgonu
nim się upewni - wkomponuje wiara
w nową rzeczywistość


PATRZYŁEŚ W SERCA

Niewiele się zmieniła ludzkość - jej reakcja
Ilekroć się pojawi
pośród niej
ktoś - choćby tylko o jeden grzech czystszy
dołożą mu za dwa - drwiny

Na takim świecie - wśród takiego tłumu
świecić im w oczy niewinnością -
niebezpieczna rzecz
Wypatrzą prędko - po czym
najgorszy z synów ziemi pierwszy rzuci kamień

Mimo to - znając ten okrutny
odruch na światło
istot przywykłych do posępnej nocy
ciągle się rodzą pośród ponurego mroku
światłolubne hybrydy

wzbudzające gniewny sprzeciw
na tyle - ile skupią promieni
w aureolach -
jak świeczki zapalone na bielonych grobach
w gęstniejącej ciemności

O Betlejemski Baranku
było jedynie kwestią czasu - kiedy
pojawić się j a k t a m c i między nami musisz
- bowiem tak ciemność przyciąga światło
jak winy - miłosierdzie

Znałeś świat
dobrze wiedziałeś że pośród nas zginiesz
Czyż nie było
innego sposobu
Patrzyłeś w serca - tam go nie było


MADONNA BEZ TWARZY

Matka Boska Wstydliwa
która niedawno przeprowadziła się
ze skromnej chaty przy polnej drodze
do białego pałacu obok autostrady
dotychczas nie odkryła twarzy

Widać jedynie Jej drobną postać
w papieskim oknie -
Nie odmieniła szaty
choć już przekwitła lnica i wełnianka

Stoi tak samo cicha jak tam
błogosławiąca gestem szczupłej dłoni
pojazdom i przechodniom - lecz wciąż bez oblicza
(Mówią że chowa troskę)

Tymczasem Ona
z iście niewieścią kokieterią
swym parafianom pozostawia wybór
makijażu - jak i

najbardziej stosownego
uśmiechu i spojrzenia w nowym otoczeniu
Ludzie przystają - proszą o twarz - chwalą
za zaufanie - przynoszą kwiaty

O ileż bardziej wzrusza
taka świętość bez lica - kiedy nie wiadomo
czy łzy zamknięte pod powieką
czy uśmiech litość -
lub gniewu zmarszczka - czujna troska matki


ZAPROSINY

Ja nie podnoszę oczu
aż tak wysoko
bo mógłbym Ciebie nie zrozumieć
tam gdzie mieszkasz

I gdzie się ucieleśniasz
obco
i rozpościerasz nieczytelnie
nad obłokami

Wystarczy podglądanie na poziomie ziemi
przez ciemne piwniczne okienko
jak spojrzenie przez kopeć
na słońce

Wtedy mnie nie olśniewasz i widzę dokładniej
skąd przychodzisz i dokąd zmierzasz
i mogę oznaczyć moim własnym cieniem
chwilę naszego spotkania

Mogę Cię nawet pokornie zaprosić
do mego serca
Zejdź po promieniu miły gościu - i wybacz
niedostatek


NA SCHODACH

Przed kościołem obszerny plac
Biegały po nim wiatry i dzieci
Kiedy bylo za głośno
jak z ziemi wyrastała przykościelna babka
z palcem na ustach
Dzieci milkły - wiatry
kładły po sobie uszy -
klękały

W ciszy
po szerokich kościelnych schodach
Pan Jezus
zimny kamienny ciepły żywy dźwigał
swój krzyż na Golgotę

Juz nigdy potem nie był tak blisko maluczkich
Dzieci dorosły
wiatry rozproszyły się -
Kościół poległ w okrutnej wojnie
Tylko Pan Jezus prędzej zmartwychwstał niż skonał
w nieco przyćmionej starością pamięci
i w udręczonych troskami sercach
tych - którzy niegdyś tutaj
przed nim uklękli


Nad Getsemani

Ziemia śpi
Zamyślona Selene przechadza się pośród
oliwek - dźwięczą srebrne liście
terkocze lelek - czas we wnętrzu ptaka -
Nad Getsemani wiatr składa skrzydła
Selene klęka

Jej złote oko nie odróżnia
wczoraj od dziś
Tak samo błyszczy w dali Genezaret
wciąż mkną ibisy przez noc utrwaloną w brązie -
Nie obeschła najmniejsza
cząstka krwi

W oku Selene wszystkie osoby
eschatologicznego dramatu na zawsze
stoją lub czynią swą powinność w miejscu
z dawna im wyznaczonym - Każda
jaskrawa barwna nadęta głośna
prócz jednej - która cicha

Selene wstaje z kolan - topniejący rąbek
Eucharystia w monstrancji świtu -
Horyzont rozjaśnia się
Poranny wiatr nad Getsemani
rozkłada drżące skrzydła igra z gałązkami
Czas w ptaku głosi dobrą nowinę


Człowiek

Odkąd na ziemi stanął człowiek
i spojrzał na nią z pionu -
choćby samotny jest jak pasieka:
wciąż głowa kipi puls łomocze w skroni
wciąż myśli okrążają pszczelim rojem ziemię

Przywabia i rozprasza:
jeden gest kaprys emocji
albo zwrócenie uwagi na coś
starczą - ażeby świat się w ,, ja" dopełnił
objaśnił siebie jasną otwartością czoła
w czymś aż tak kruchym

Może tylko gdy miłość
chociaż przez mgnienie dotknie się źródła
ta chwila nagle roni nieskończoność
na wirującym w mroku pyle

Mów prędzej
opowiadaj tę widność co Bogiem prześwieca
nawet przez skałę przez zabite drzewa
jak gdyby łuna od krwi rozlanej
czystej - od wieków

Śpiewaj:
oto wyjmuję oczy i oddaję ciemność
na zatracenie
Tak samo uszy które nie słyszały
nieufny palec Tomasza
gmerający w ranie

Aż szepnie człowiek: Bądź wola Twoja
ale tak jakby przezeń - sam wycierpiany Duch
wyznawał światu de profundis - Siebie


Pociecha proroków

Wobec ogromu zadań
nasza nadzieja była małostkowa -
że odpoczniemy choćby przez moment
przy artezyjskich studniach cienistych oazach
by uśmierzyć pragnienie
opatrzyć stopy

Nikt nas nie naglił gromem ani biczem
W nas samych głos ukryty wołał:
Nie trwońcie chwili
Niekiedy cichł i wówczas
błądziliśmy -
Osaczała nas wielka samotność i trwoga
zaś nasze kroki podcinała niemoc
Ale na szczęście to się zdarzało
rzadko:
troskliwe próby naszych sumień
z dala od Boga

W miarę upływu czasu trudu i przestrzeni
coraz to bardziej ubożał dobytek
wyniesiony z domu
Każdy z tych którzy nieruchomieli
w drodze - miał całkiem puste ręce
zrzucał szaty
Po czym spiesznie przekraczał niewidzialne wrota


ZWIASTOWANIE

Dzień był powszedni jesienny
W dali pulsował traktor i czuć było w wietrze
odkrytą ziemię

Poza tym cicho - wszystko obleczone
w pokrowce z mgły porannej
Szare kontury

Najpierw wyłoniła się droga
następnie całość potem szczegóły -
pola - wodniste oczy

Wiatr sapnął z zadziwienia jak skrzydlaty borsuk
osty zalśniły opalowo
wełnistym puchem w anemicznym słońcu

Szczygły się wzbiły dzwoniącą tęczą
las drzemał u widnokręgu -
W pobliżu polne głogi z ciernistym różańcem

Matka Boska Kapliczna z rżyska
tak jak codziennie wstępowała w niebo
różowo-biała w słomianej szacie

Traktor pulsował nadal i czuć było w wietrze
odkrytą ziemię - Pański Anioł spiesznie
zwiastował z drżącej kropli rosy


CHWAŁA MAMEŃKO

Mały bardzo maleńki
ledwo raczkuje -
lecz już potrząsa całym światem
już rozkołysał jego dzwon
i żongluje spiżowymi kręgami

I podbija oporną jeszcze uśpioną ziemię
w Nim -
Sobą we śnie z rumieńcem
niczym poranne pieczywo
Albo uśmiechem smakuje tak
dalekusieńko - Aj mameńko aj mameńko

Czy świat był może nieżywy - zanim On
nie został nań powołany miłosną kołysanką:
lulaj -
ale od której zadrżały niebiosa
i zatańczyła ziemia w dole
u Jego stóp

Jakiż to dzień anielski nam nastał
wraz z Nim jak piąstka
jakież to święto powiewne nad nami
Jaka nowina do wrzeciądz
kukułką puka
i kto rozścieła promienistą słomę


Jeszcze nie widzą w Nim Mesjasza
jeszcze nie -
ale już monarchowie dary znoszą
a nawet jeden z nich obrzezał
niemowlęta na śmierć
nim On dokonał podboju świata

z krzyża - maleńki: aj mameńka
nie płacz nie płacz
bowiem zaiste - serca - już odtąd wskrzeszone
Jeszcze nie wiedzą Łazarze
ale już z grobów ostrożnie powstają
Aj: chwała - mameńko
statystyka